wtorek, 29 stycznia 2013

Bo nie chcemy być nikim.

Od razu Was przepraszam, bo pewnie większość z Was nawet nie dobrnie do końca tego posta. Ale jeśli czytaliście notkę o mnie (o, tu, po prawej) to wiecie, że najbardziej na świecie lubię pisać. Uraczę Was więc teraz dość długim i bardzo osobistym tekstem. Bo pisanie ma charakter terapeutyczny :)


Rodzice to chyba takie stworki przypominające nam nieustannie jak mało osiągnęliśmy. Nie ma dnia ani godziny, kiedy nie wspomną o czymś, co znowu zrobiliśmy źle, nie tak jak oni by to sobie wyobrażali. Siedzą nam potem w głowie ich komentarze kiedy kładziemy się do łóżka i kiedy wstajemy, kiedy myjemy zęby i kiedy pijemy gorącą czekoladę. Ale co najważniejsze, te komentarze siedzą nam też w głowie w chwilach podejmowania najważniejszych życiowych decyzji. Nie będę za bardzo generalizować, ale wydaje mi się, że gdzieś po ich stronie leży jakaś nieznaczna część winy za nasze nieudane decyzje. W końcu działa to na dwa sposoby - raz żałujemy czegoś co nam narzucili, innym razem żałujemy, że się im postawiliśmy. Jednym słowem rodzic, osoba której w życiu najwięcej zawdzięczamy, staje się też osobą, która ma na nas dużo większy negatywny wpływ niż demotywatory.

Nie żebym narzekała (no, może odrobinę), ale przecież wszyscy wiemy, że w którymś momencie życia właśnie tak jest. W moim przypadku jest tak teraz. Co dziwniejsze, kiedy już wreszcie jestem na tak zwanym swoim, (zazwyczaj) niezależna, kiedy planuję wreszcie na poważnie swoje przyszłe życie, swoją rodzinę. I wtedy właśnie pojawiają się kompleksy - bo przecież jestem nikim. A jednocześnie przecież nie chcę być nikim, nie jestem nikim.

Dawno tak naprawdę nie pisałam. Na tyle dawno, że mój facet ocenia moje poprzednie teksty na 7 w skali dziesięciostopniowej. Och, jak mam nadzieję, że bardzo się myli (ja bym ich nie oceniła nawet na 2). Właściwie nie wiem czemu przestałam pisać. Przecież ludzie zawsze mi mówili, że do tego się właśnie nadaję. Oczywiście byli to ludzie, którzy mieli na tyle dobre serca, aby przeczytać to, co naskrobałam (tak, bardzo długo byłam zwolenniczką tradycyjnych form zapisu, to jest kartki i długopisu). Ale jednak tacy byli. I wiecie co? Nawet ten jeden jedyny w życiu komplement usłyszany od ojca dotyczył właśnie mojego sposobu pisania. Oczywiście, nie mówię o mamie, która nawet w podstawówce krytykowała moje (bardzo twórcze, uważam) opowiadana. Potrafiła własnoręcznie poprawiać fragmenty, które jej się nie podobały! Mimo moich usilnych protestów oczywiście, ponieważ jeszcze wtedy wierzyłam w swoje możliwości. I jak się potem zazwyczaj okazywało - nie miała racji. Przepraszam moją ulubioną polonistkę, ale tak - te wszystkie punkty, który odejmowała mi za styl w moich opowiadaniach dotyczyły fragmentów napisanych przez moją mamę.

Dlaczego rodzice tak bardzo nie wierzą w nasze możliwości? A może wydaje im się, że tona krytyki spadająca na nas przy każdej rozmowie pomoże nam w życiu? Że może czując się już nikim spróbujemy odbić się od dna i pokazać, na co nas stać? Tylko czy faktycznie na coś nas stać?

Zapomniałam już, jak wielką przyjemność sprawiało mi po prostu pisanie. Pisanie czegokolwiek. Ale teraz (na nieszczęście dla Was ;)) właśnie sobie przypomniałam, teksty będą więc dłuższe i mam nadzieję, że czasem ktoś będzie je czytał. A może czasem uraczę Was jakimś opowiadaniem? Przynajmniej, nie protestujcie na głos, po prostu nie czytajcie ;) Pozwólcie chociaż tutaj być sobą i pokazać, na co mnie stać. A cały czas powtarzam sobie, że stać mnie na wiele.

Bo przecież nikt z nas nie chce być nikim.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

muzyczny KONKURS. / wygraj płytę z muzyką klasyczną! /

Dzisiaj witam Was już ponownie, nie ustaję w pracy nad samozaparciem, żeby ten blog jakoś dalej rozwijać. Mam więc dla Was dzisiaj małą niespodziankę (ja sama się jej nie spodziewałam ;)). A niespodzianką tą jest mianowicie pierwszy na mycupofhotchoc KONKURS.

Oczywiście żeby było niestandardowo w konkursie możecie zdobyć nie kosmetyki czy ubrania, ale płyty kompaktowe. W dodatku z muzyką klasyczną :) Tak, tak, być może pojawia się tu za dużo recenzji, za dużo jest mowy o książkach, a teraz jeszcze muzyka klasyczna! Ale musicie wiedzieć - ja sama ukończyłam szkołę muzyczną, a tego się z umysłu (i serca) wyrzucić nie da. Miłość do muzyki klasycznej pozostanie mi już na zawsze, a że przekorna i uparta ze mnie duszyczka - będę się starała (raz na jakiś czas, nie za często) przekonać Was, z jaką przyjemnością można się przysłuchiwać kompozycjom Beethovena czy Czajkowskiego.

Przy współpracy ze sklepem internetowym AUDIOMAX mam dla Was do wygrania dwie używane płyty w bardzo dobrym stanie. Pierwsza z nich:




Tę płytę z chęcią zatrzymałabym sobie sama. Zwłaszcza ze względu na... Planety Gustava Holsta. Pewnie część z was nie podziela mojego uwielbienia dla tego utworu, a jeszcze większa część w ogóle go nie zna, zapraszam Was więc do wysłuchania jednej części na zachętę :)



Druga płyta to już zupełnie typowa klasyka, a mianowicie Antonio Vivaldi. Znany głównie jako twórca Czterech Pór Roku, ale uwierzcie, że nie tylko to napisał ;)




Co trzeba zrobić, aby taką płytę dostać w swoje ręce?
Wystarczy:
 1. Być fanem facebookowego profilu mycupofhotchoc (TUTAJ).
2. Być fanem profilu sklepu AUDIOMAX (TUTAJ).
3. Udostępnić zdjęcie konkursowe dostępne na profilu mycupofhotchoc.
4. W komentarzu pod zdjęciem napisać, którą płytę chcielibyście wygrać.


 Losowanie zwycięzców odbędzie się 2 lutego o godzinie 18.00! :)
Zachęcam Was do udziału w konkursie nawet jeśli nie jesteście największymi fanami muzyki klasycznej :) Moim zdaniem zawsze warto poznawać nowe brzmienia. A jeśli poszukujecie innych gatunków muzycznych szukajcie płyt w sklepie AUDIOMAX, mają ogromny wybór i konkurencyjne ceny! Możecie też w komentarzach wpisywać, jaką płytę chcielibyście zobaczyć na jednym z kolejnych konkursów na blogu - może kiedyś uda mi się właśnie taką dla Was zdobyć? ;)

Merde! / stephena clarke'a uszczypliwe opowieści/

Czytaliście kiedyś? Jestem pewna, że jeśli nie, to chociaż mignęły Wam te książki przed oczami raz albo dwa. A ja teraz zamacham Wam nimi przed nosem, bo uważam, że warto.

Osobiście na książki Clarke'a natknęłam się chyba około rok temu. Zupełnie przypadkowo, kiedy postanowiłam odrobinę przypomnieć sobie angielski (niestety nieużywany troszkę kuleje, a często się przydaje). Trafiłam wtedy na tę:

Okazała się wyjątkowo interesująca, zabawna i uszczypliwa. Właściwie nie wiem czemu wtedy nie przeczytałam pozostałych tomów. Główny bohater, będący jednocześnie narratorem, potrafi przekazać czytelnikowi nie tylko suche fakty, ale przede wszystkim ciekawostki o swoim życiu i to w taki sposób, że po prostu nie da się go nie lubić. Rzuca złośliwościami i nieszkodliwymi dowcipami o Francuzach (w dodatku z własnego doświadczenia wiem, że wszystkie one są prawdziwe). Jeśli podobał się Wam wydźwięk mojego pierwszego posta opisującego wycieczkę do Paryża (możecie przeczytać go TUTAJ), z pewnością spodoba Wam się też powieść Clarke'a.

Do kolejnych części zabrałam się dopiero ostatnio. Właściwie przez przypadek - szukając prezentu na gwiazdkę dla taty trafiłam na zestaw czterech tomów. Mam nadzieję, że tacie prezent się spodobał, za to ja ostatnio się skusiłam się na rozpoczęcie tomu, którego akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych.


Co prawda nie wprawia mnie ona w tak dobry humor jak poprzednia, jednak uważam ją za dobrą książkę na leniwy wieczór. Zamiast przed komputerem warto czasem odstresować się przy tak zwanym słowie pisanym. A Clarke pisze na tyle lekko i przyjemnie, że czyta się go szybciutko i łatwo. Do tego kubek gorącej czekolady (którą ostatnio przez wzgląd na cellulit niestety rzuciłam :p) i przyjemny wieczór dla siebie mamy jak w banku. :)

Swoją drogą, czy ktoś z Was czytał może tę książkę Clarke'a?


Jeśli tak to piszcie co o niej myślicie. Bo ja niestety jeszcze nie czytałam, ale chyba muszę w najbliższej przyszłości się za nią zabrać ;)

sobota, 26 stycznia 2013

When it's freezing outside. / look of the day /

Kiedy naprawdę przychodzi taka prawdziwa, lubelska zima, zamarza mi wszystko od kostek po czubek nosa. A ponieważ właśnie teraz ta prawdziwa lubelska zima rozgościła się na dobre, na siebie wkładam codziennie warstwy i kolejne warstwy ubrań. Bo mróz przeszywa do szpiku kości!




I właśnie w takie dni jak dziś nie mam wyboru i wysokie obcasy zostawiam w szafie. Bo jednak lód leżący na chodnikach skutecznie odstrasza nawet najbardziej zagorzałe miłośniczki szpilek (takie jak ja). Ciepłe buty nie należą do ulubionych elementów mojej garderoby i kiedy tylko mogę staram się ich unikać. Nie dla mnie EMU i moonboots. Czułabym raczej nieswojo. Buty na zdjęciach (Wrangler) mają już ładnych parę lat, ale właśnie ze względu na to, że bardzo rzadko w nich chodzę - nadal trzymają się całkiem nieźle. I są to jedne z niewielu, których nie uważam po prostu za brzydkie ;)

Jak zapewne widzicie mam też pewne problemy z okryciami wierzchnimi. I znów - jestem ogromną przeciwniczką kurtek wszelkiego rodzaju, na czele z puchówkami. Wyglądam w nich po prostu okropnie i nigdy, pod żadnym pozorem nie zdecyduję się na jedną z nich. Choćbym miała w cienkim płaszczyku zamarznąć na śmierć ;)





A jeśli macie jeszcze jakieś wątpliwości - patrzcie jaka jestem wytrzymała! :D Gdybyście przypadkiem zastanawiali się, z czym jeszcze wiąże się bycie kobietą fotografa, tutaj zostało to obrazowo przedstawione. Co z tego, że mamy na dworze temperaturę -15. Jeśli on tak chce - sterczymy przed obiektywem w cieniutkim sweterku i tylko staramy się bardziej niż zwykle, żeby móc jak najszybciej się rozgrzać.

A Wy decydujecie się na spódnice lub sukienki w taki mróz? Bo ja z wiekiem coraz częściej ;)

piątek, 25 stycznia 2013

Zakupów (nie) szał. Czyli problemy, jakie trzeba pokonać szukając spodni idealnych.

Wczorajszy dzień obfitował nie tylko w czyste spalanie kalorii. Przypadkowo okazało się też po raz kolejny, że czasem nawet mamy chcą się wybrać na zakupy. Niestety nie oznacza to jeszcze, że chcą wziąć pod uwagę jakiekolwiek uwagi córek dotyczące ich wyglądu, ale jak to zawsze sobie powtarzam - warto próbować. I również jak zawsze okazuje się to bezowocne, bo do domu z zakupami wracam tylko ja, nie mama.

Cóż jednak zrobić, skoro nowe spodnie były mi absolutnie potrzebne? ;)

A powiem Wam w sekrecie, że znalezienie idealnych jeansów dla mnie graniczy wręcz z cudem. Chudnięcie ma swoje ogromne zalety, ale (nie żebym narzekała) ma też swoje wady. Jedną z nich jest konieczność wyrzucenia połowy szafy. Tyczy się to zwłaszcza jeansów i to zwłaszcza wtedy, kiedy jest się zdeklarowaną zwolenniczką jak najbardziej obcisłych rurek. Po wakacjach zdążyłam już wyrzucić przynajmniej 8 par, które na nic już by się nie zdały. Kilka takich jednak zostawiłam w szafie, bo były na tyle nowe, że szkoda mi było się ich pozbyć, nawet jeśli sprawiały wrażenie o 3 rozmiary za dużych. Ostatecznie jednak okazało się, że zostałam z 3 (słownie: trzema) parami jeansów w moim rozmiarze! Dwie z tych par są dodatkowo długości 7/8. Dla każdej kobiety byłoby chyba katastrofą posiadanie jednej pary jeansów!



Tak więc zakupy zakończyłam z nową świeżutką parą marmurkowych jeansów podobnych do tych na zdjęciach. Ale uwierzcie mi, nie było to łatwe!

Wydaje Wam się może, że będąc w miarę przynajmniej szczupłą znalezienie odpowiedniego rozmiaru jakiegokolwiek ciuszka nie jest problemem. Mnie też się tak wydawało. Gdy jeszcze jakiś czas temu wchodziłam do sklepu i marudziłam, że kiepsko wyglądam, bo noszę sobie rozmiar 36. Nie żebym miała jakiekolwiek problemy, bo Ci którzy mnie znają, wiedzą że do anoreksji mi tak samo daleko jak co najmniej stąd na Księżyc. Ale kobieta musi przecież na coś narzekać! Dieta jednak nigdy nie była dla mnie i dopiero kiedy wreszcie zrozumiałam, że to nie wygląd, ale zdrowie i samopoczucie są najważniejsze, zdołałam zrzucić kilka kilogramów. Tylko tutaj czekała mnie mała niespodzianka - bo teraz szukanie spodni (nie mówiąc już o stanikach!) stało się jeszcze trudniejsze i trwa średnio 2 miesiące!






Wiecie dlaczego widzicie teraz na blogu zdjęcia z dziecięcego lookbooka H&M? Tak właśnie, bo tam najprędzej malutkie i szczupłe dziewczyny znajdują odpowiednie dla siebie rozmiary. Pierwszym problemem z jakim się spotykamy szukając spodni jest ich długość. Bo nawet jeśli jakimś cudem okażą się dobre w biodrach (chwała niektórym sklepom za błogosławiony rozmiar 24 /32) - zapewne jednocześnie okażą się też za długie o jakieś 20 centymetrów. Oczywiście, możemy bawić się w skracanie, ale komu by się chciało? Każda z nas chciałaby czasem wyjść ze sklepu z gotowym ciuszkiem szytym jak na miarę. Tak więc bardzo często spodnie w normalnych sklepach nie spełniają oczekiwań.

Drugim problemem jest talia. A już zwłaszcza moje nietypowe biodra. Powiedziałabym, że strukturę kostną mam co najmniej dziwną, bo czy któraś z Was może się pochwalić ośmioma (zamiast czterech) kostkami u stóp i czterema (zamiast dwóch) kośćmi biodrowymi? Ja mogę. Tak więc moje spodnie muszą mieć stan wystarczająco wysoki, żeby nie skracać nóg i nie ukazywać moich górnych kości biodrowych, a jednocześnie na tyle niski, żeby tych moich bioder za bardzo nie wydłużać.

Część frustracji spowodowanej problemem z szukaniem spodni już wyładowałam stukając teraz w klawiaturę, ale postaram się jeszcze konstruktywnie (przynajmniej w miarę) zakończyć swój wywód.
Otóż moje drogie, jeśli tak jak ja macie problem dosyć krótkich nóżek, małego wzrostu, dziwacznych kości wystających w jeszcze bardziej dziwacznych miejscach i raczej szczupłej sylwetki - nie zrażajcie się i nie wbijajcie w boyfriendy tylko dlatego, że nie możecie znaleźć odpowiednich rurek. Bo tylko w obcisłych spodniach poczujecie się naprawdę seksownie ;) Polecam Wam więc parę miejsc, gdzie udało mi się kiedykolwiek kupić dobre jeansy. A są to: H&M (głównie dział dziecięcy, ale nie tylko), River Island, Pull&Bear (raz tylko się udało, nie wiem jakim cudem) i Cubus (najczęściej zbyt duże, ale coś może się trafić). I życzę Wam większego powodzenia w poszukiwaniu niż sobie samej. Bo w moje powodzenie powoli już przestaję wierzyć.

Dodatkowo pragnę zaznaczyć, że wcale a wcale nie narzekam na zrzucone kilogramy, a wręcz przeciwnie, właśnie idę sobie troszkę poćwiczyć. Wam też radzę czasem spróbować ;)


photos: hm.com, asos.com

czwartek, 24 stycznia 2013

Filmy na dziś. /Operacja Argo/

Dosyć głośny film i dosyć...hmm...czytając opinie na filwebie i nie tylko mogłabym chyba powiedzieć... kontrowersyjny? Ale w sumie nie wiem czemu.


Oglądałam wczoraj i osobiście jestem zachwycona. No, może nie zachwycona. Po prostu należę do osób, które nadużywają słów o skrajnym znaczeniu emocjonalnym. Niemniej jednak byłam pod wrażeniem, więc skłonna jestem polecić go wszystkim, którzy nie patrzą na kino jednowymiarowo jak niektórzy komentujący. Bo Operacja Argo nie jest filmem opiewającym bohaterskich Amerykanów. A przynajmniej nie jest filmem opiewającym Amerykanów w ogóle. Wręcz przeciwnie, jeśli już patrzeć mamy na Argo w kategoriach narodowościowych - przedstawia on Amerykę w dosyć kiepskim świetle.




Co podoba mi się w filmie najbardziej? Chyba jego ekranowa autentyczność. Nawet kadry utrzymane były w formie autentycznych wydarzeń w Iranie. I szczerze mówiąc mimo wszystko (a dokładniej mimo niechęci do Bena Afflecka) nie mogę narzekać na grę aktorską. Argo nie jest typową amerykańską superprodukcją, a kreacje aktorskie są raczej utrzymane w konwencji kina niezależnego. I dla mnie jako artysty wszystko tu gra i śpiewa. Bo nie potrzebuję w kinie fajerwerków i aktorów starających się aż za bardzo.A naturalność na ekranie jest podstawą.



Właściwie ciężko mi napisać recenzję filmu, który tak mi się podobał. Moja złośliwa natura buntuje się przed chwaleniem. Jednak nie należę też do osób, dla których jedna pierdoła zmienia całe odczucia. Film trzyma w napięciu, ma intrygującą i ciekawą fabułę (zwłaszcza jeśli ktoś nie jest z nią zaznajomiony, dlatego nie chcę zbyt dużo o niej pisać), dobrą muzykę. Do tego jest właśnie stosunkowo (jak na kino oczywiście) obiektywny i niczego nie idealizuje.

Cóż, dziś chyba nie jestem w idealnym nastroju do twórczej krytyki ;) Zmęczenie bierze górę, bo dziś dzień spędzałam bardzo aktywnie. Poza zakupami wyskoczyłam też na codzienną (choć dziś troszkę inną) dawkę ruchu. Lodowisko :)



wtorek, 22 stycznia 2013

Paris, fotorelacja część 2 :)

Wczorajszy post miał raczej ironiczny, złośliwy wydźwięk. Dzisiaj jestem już zmęczona, ale jeszcze bardziej niż wczoraj złośliwa. Niemniej postaram się troszkę powstrzymać przed wrednymi komentarzami, w końcu denerwujący nas facet nie może być powodem wyżywania się na niczemu winnych Francuzach i ich pięknym kraju ;)



 ja, Ty i bagietka.



Powiem Wam tak, Paryż zimą może i jest piękny, a śnieg dodaje mu uroku. Ale za to brakowało słoneczka, tak więc panoramy miasta oglądać się absolutnie nie dało. Wszędzie padający śnieg i wszechobecna mgła. Za to była to idealna pogoda na zwiedzanie Luwru. Wreszcie mogłam zobaczyć to, co mnie ciekawiło, nie to, co zazwyczaj pokazuje się turystom. Nie kwestionuję absolutnie geniuszu Leonarda, ale sterczenie w tłumie turystów tylko po to, aby sfotografować (a potem zobaczyć przy zbliżeniu) tajemniczy uśmiech Giocondy - to absolutnie nie dla mnie. Luwr ma swój nieodparty urok i najchętniej spędziłabym w nim przynajmniej tydzień. Może i kontrowersyjne, ale niedawne przebudowy (m.in. wybudowanie szklanych piramid na dziedzińcu) bardzo mi odpowiadają. Kiedyś, kiedy byłam młoda i głupia, wydawało mi się, że jakiś idiota zniszczył coś doskonałego. Teraz, będąc na pewno starszą i miejmy nadzieję odrobinę mądrzejszą, doceniam obecną prostotę ekspozycji. Najchętniej zabrałabym francuskiego rogalika, rozsiadła się w dziale starożytnej Grecji i chłonęła atmosferę historii połączonej z nowoczesnością.
Tylko ten wszechobecny francuski! Wiecie, że w Luwrze nie można przeczytać ŻADNEJ informacji w języku angielskim?







Dzięki uprzejmości dawnego znajomego, zatrzymaliśmy się w mieszkaniu na Place de Clichy. Dla tych, którzy nie wiedzą - mieliśmy jakieś 3 minuty pieszo przy dobrym wietrze do Moulin Rouge i najbardziej wymyślnych sex shopów świata. I kilka minut wspinaczki więcej do Bazyliki Sacre Coeur. Wielkomiejskość Boulevard de Clichy zachwyca, ale wiecie, co podoba się najbardziej? Różnorodność. I nie mówię tu o różnorodności etnicznej - do tej przy swoich licznych podróżach przyzwyczaiłam się już dawno. Fajnie jest jednak zobaczyć przy Muzeum Erotycznym rzucające się śnieżkami z rodzicami dzieciaki, znudzone rutynowym seksem pary sześćdziesięciolatków i cykających przy każdej witrynie sklepowej fotki Azjatów.



A moje osobiście ulubione miejsce? Montmartre oczywiście. Moją duszę artysty przyciągają te wąskie, brukowane uliczki (no, bruku w sumie nie było tym razem widać), te place wypełnione ulicznymi chałturnikami. Po własnych doświadczeniach tzw. grania "na streecie" tym bardziej muszę ich doceniać, niezależnie od zdolności. Zwłaszcza podziwiam skrzypka, który przy takiej temperaturze dalej był w stanie ruszać palcami! Oj, już ja wiem, jakie to może być trudne ;)

Tutaj też, właśnie na Montmartre mogłabym spędzić godziny obserwując cudowne witryny sklepowe. Tych, którzy liczyli na kolejne przedstawienie Paryża jako stolicy mody będę musiała niestety zawieźć. Pomimo mojego podziwu dla współczesnej mody (tak, uznaję ją za sztukę oczywiście), nie jestem typem turysty zakupoholika. Już nie. Zdecydowanie wolę oglądać zabawne gadżety (spójrzcie na te śliczne figurki siedmiu krasnoludków Disney'a!) i... a jakże, jedzenie. Sery, słodycze, pieczywo...









Ostatecznie jednak żadna podróż do Paryża nie może się obyć bez obowiązkowych punktów programu. Spaceru po Champs Elysee i wizyty w katedrze Notre Dame.






Podróże małe i duże - to to, czego nie oddałabym za żadne skarby świata. Teraz pora wrócić do szarej, lubelskiej rzeczywistości. Myślę jednak, że nie będzie ona taka zła. A już na pewno nie potrwa zbyt długo ;)



A tak by the way (zauważam, że chyba już zawsze będę tak kończyć posty, ciężko mi nie poruszyć choć przez chwilkę innego tematu). Polecam bieganie po Luwrze jako sposób na zrzucenie zbędnych kilogramów. I mam tu na myśli bieganie, a nie oglądanie jednego obrazu godzinami ;) Naprawdę działa lepiej niż niejedna dieta!

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Paris, fotorelacja część 1 :)

No to wróciłam cała i zdrowa, co samą mnie zadziwia biorąc pod uwagę warunki pogodowe panujące za oknem zarówno u nas, jak i w Paryżu :D Niemniej - trudno mi będzie kiedykolwiek napisać, że wyjazd do Francji można nazwać nieudanym. Paryż po prostu kocham całym serduszkiem i na liście moich ukochanych miast zajmuje jedno z 4 zaszczytnych pierwszych miejsc (nigdy nie mogę się zdecydować, które z nich tak naprawdę wygrywa ten ranking, mamy chyba 4 pierwsze miejsca!).

Oczywiście ilość zdjęć na razie mocno ograniczona, to znaczy widzicie tylko zdjęcia z telefonu. Jakżeby inaczej, mój mężczyzna-fotograf nie pozwoliłby przecież na publikację fotek nie dotkniętych magiczną różdżką Photoshopa ;)










Ze stylizacji oczywiście nici, bo ostatecznie skończyło się na tym, że wszystkie zabrane ze sobą rzeczy musiałam nakładać na siebie jednocześnie (tak było zimno). Być może przeszła mi teraz przez głowę refleksja, że zima nie jest najlepszą porą roku na zakładanie bloga. Cóż z tego, skoro mówiąć A należy powiedzieć i B.

Francuzi zaskakują mnie za każdym razem i tym razem nie mogło więc być inaczej. Po pierwsze, zawsze zastanawiam się, czy będąc tam nagle ujawnia się mój daltonizm? Czy aby na pewno światło zielone oznacza "idź"? Bo odnoszę nieodparte wrażenie, że jest wręcz odwrotnie. A co najśmieszniejsze, wystarczy 5 minut w stolicy Francji, aby zapomnieć, że istnieje coś takiego jak światła. Potem już się ich nawet nie zauważa - po co, skoro dla nikogo nie mają one najmniejszego znaczenia?

Po drugie. Tylko Francuz ciśnie się na NIECZYNNYCH ruchomych schodach, podczas gdy obok są zupełnie puściutkie te nieruchome. Nawet mówiąc płynnie w ich jakże szlachetnym języku nie mogłabym ujść za rodowitą mieszkankę Francji. Bo wtedy musiałabym się cisnąć na tych schodach razem z nimi!

A że nie mówię płynnie po francusku, a wręcz nie mówię wcale (Paris, je t'aime! <3), trzecim punktem musi być... Francuzi, schowajcie wreszcie swoją dumę w kieszeń i zacznijcie używać angielskiego! Wiadomo - każdy by wolał, żeby wszyscy mówili w jego ojczystym języku. Nie bez powodu jednak wszyscy uczymy się angielskiego. Jest to język wręcz łopatologiczny i naprawdę każdy jest w stanie go jako-tako opanować, więc dlaczego by w miejscu tak turystycznym jak Paryż nie zadać sobie odrobiny trudu, żeby na lotnisku spytać PO ANGIELSKU czy mogę z łaski swojej podnieść swoją stópkę, aby sprawdzić czy przypadkiem nie przykleiłam sobie do podbicia materiałów wybuchowych?

W gruncie rzeczy te fakty wcale mnie nie irytują (pomimo, iż może taki jest wydźwięk tego posta). To wszystko jest dla mnie przyjemnie zabawne, a wycieczkę zaliczam do niezmiernie satysfakcjonujących :) Pozostałe wrażenia opiszę przy okazji dodawania kolejnych zdjęć, kiedy już odeśpię po wszystkich tych wrażeniach.


By the way, co sądzicie o aferze wynajmowania modelek bogaczom za grube szeleszczące pieniążki? Bo ja mam o niej dość stanowcze zdanie, które niebawem na pewno wypowiem. Ale nie dziś, dziś odpoczywam i odsypiam.
Dobrej nocy wszystkim!