poniedziałek, 25 lutego 2013

Harper's Bazaar Polska , jubileuszowy KMAG , backstage sesji i przeprowadzka, czyli dużo się dzieje.

Mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zwiększyć częstotliwość pojawiania się postów na blogu, ale niestety czasu brakuje. Obiecuję poprawę już od środy, kiedy to będę blogować z (niezbyt) dalekiego Londynu. Tak, tak, wspominałam że czekają mnie w życiu wielkie zmiany, to jest największa z nich. Starannie pakujemy w chwili obecnej walizki, które polecą z nami do Anglii na najbliższe trzy miesiące. Co będzie się działo potem - niektórzy wiedzą, inni dowiedzą się w swoim czasie ;) Tak czy siak, teraz wiecie już, dlaczego tak ciężko znaleźć mi parę minut na klawiaturowe bazgroły.

W międzyczasie za to dużo się dzieje. Po pierwsze tak jak wspominałam udało mi się wreszcie od deski do deski z należytą uwagą przyjrzeć (i przeczytać) pierwszy polski numer kultowego Harper's Bazaar.





Muszę szczerze przyznać, że magazyn nie zaskoczył mnie ani odrobinę, ale z pewnością zaspokoił pierwsze potrzeby czytelnika i (jak na razie) należy do nielicznego grona gazet, w których faktycznie można się zaczytać. Nie wszystko oczywiście odpowiadało mojemu gustowi, ale o gustach się ponoć nie dyskutuje.

Najbardziej zainteresował mnie artykuł o Barbarze Hulanicki, znanej z założenia w latach 60 marki Biba. Osobiście uważam, że zbyt mało uwagi poświęca się osobom, które dla mody zrobiły naprawdę dużo, a których nazwisko nie jest obecne choćby w nazwach funkcjonujących po dziś dzień domów mody. Ten temat był moim zdaniem strzałem w dziesiątkę tego numeru, a kiedy przedarłam się przez poprzedzające artykuł strony, wreszcie poczuła, że warto było zainwestować w Harper's Bazaar. Staram się wierzyć, że twórcy pisma nie pójdą na tak zwaną łatwiznę i każdy numer będzie zaskakiwał czytelnika nie tylko nowinkami, ale także historiami ze świata mody, sztuki i nie tylko. W końcu to historia uczyniła z nas tych, którymi teraz jesteśmy (mam nadzieję, że kolejni ministrowie edukacji sobie o tym przypomną).

Kilka wyborów redaktorów było dla mnie dość nieoczywistych, jak choćby wybór na jedną z bohaterek numeru pisarki Amelie Nothomb. Sama znałam jej prace już dość dawno, natomiast nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo oprócz mnie, kto miałby przyjemność je przeczytać. Zdziwiło mnie więc, że uchodzi ona za popularną. Pamiętam, że czytając jej twórczość przeszło mi przez głowę, że albo ma kobieta niezwykle bujną wyobraźnię, albo po prostu problemy z psychiką. Okazuje się, że raczej to drugie (nikogo nie obrażając oczywiście), a jej wypowiedzi, które możemy przeczytać na łamach czasopisma z pewnością nie mogą służyć za przykład czytelniczkom. Mam wrażenie, że dzisiejsza sztuka nie może już funkcjonować bez otoczki skandalu, kontrowersji, alkoholu i tym podobnych rzeczy. Czy dzisiejszy odbiorca po prostu się nudzi?

Tu dochodzimy do kolejnego punktu bardzo rozwiniętego tym razem tytułu posta, jakim jest jubileuszowy numer KMAGa. Wiem, że narażę się na krytykę całej masy ludzi wielbiących Mikołaja Komara za jego pracę nad redagowaniem tego magazynu, ale do mnie jego dzieło zupełnie nie przemawia.




Robi się późno i z każdym momentem tracę siłę, tracę też więc ostrość języka. Powiem więc krótko, to niesamowicie fajne, że są ludzie, którzy chcą przybliżyć sztukę ogółowi społeczeństwa. Jednak nie znam drugiego czasopisma tak hermetycznego i ograniczonego! Każda sesja w KMAG jest taka sama, redaktorzy promują tych samych twórców, te same twarze. Nie ma szans nikt, kto wychodzi poza schemat. Najgorsze, że KMAG chce uchodzić za magazyn, który promuje młodość, oryginalność, sztukę jedyną w swoim rodzaju. Cóż, drogi redaktorze, to staje się po prostu nudne. Bo sztuka ma różne oblicza, a KMAG może i odpowiada zblazowanym hipsterom (bez urazy Warszawo, ale gdzie Twoje ŻYCIE?), ale nie mnie. Oczekuję więcej i niestety mimo szczerych chęcie tego "więcej" nie znajduję w KMAGu.


Kończąc monolog na temat polskiej prasy chciałam pochwalić się, że wczoraj w Warszawie odbyła się pierwsza w pełni wyprodukowana przeze mnie modowa sesja zdjęciowa :) Co prawda produkowanie sesji ma to do siebie, że nie jest się w świetle reflektorów (tak, nawet jej uczestnicy nie do końca orientowali się, że ja stałam za organizacją tego przedsięwzięcia). Jest to jednak ogromna frajda dla ludzi, którzy uwielbiają zajmować się wszelkiego rodzaju organizacją. Na razie mogę się z Wami podzielić tylko zdjęciami z backstage'u, ale gdy tylko fotki będą obrobione, z pewnością napiszę więcej.



Na dziś kończę, śpijcie dobrze :)


fot. http://www.facebook.com/HarpersBazaarPolska, kmag.pl, http://www.facebook.com/DawidProminskiPhotography

poniedziałek, 18 lutego 2013

Inspiracje / White Collar character - Sara Ellis /

Czasu brakuje ostatnio naprawdę na cokolwiek. A jak już znajduję czas - pojawiają się inne przeszkody. Przez to właśnie ostatnio mało piszę, a jeszcze mnie znajduję materiałów do pisania o nich. Ostatni tydzień spędziłam na wsi, gdzie naprawdę nic ciekawego się nie dzieje. Aby przeczytać pierwszy numer Harper's Bazaar musiałam poczekać aż do dzisiaj, kiedy dotarłam na stację w Stargardzie Szczecińskim, gdzie cywilizacja jednak już dotarła ;) Ale o polskim wydaniu kultowego magazynu jeszcze napiszę, dzisiaj chciałam podrzucić Wam parę modowych inspiracji na dobranoc.


Czy ktoś z Was ogląda może serial White Collar? Ja widziałam wszystkie odcinki i muszę przyznać, że jak mało który serial wprawia mnie zawsze w dobry humor. To chyba zasługa świetnie zbudowanych postaci - bardzo charakterystycznych, po prostu nie da się ich nie lubić :)

Wszystkim polecam na chłodne jeszcze wieczory, ale dzisiaj chciałam odrobinę popiać z zachwytu nad stylizacjami jednej z głównych żeńskich bohaterek - Sary Ellis (Hilarie Burton). Nie dość, że pod koniec trzeciego sezonu jej waga spadła chyba do miary naprawdę idealnej, to jeszcze styliści za każdym razem dbają o jej nieskazitelny wygląd! Nic, tylko pozazdrościć.





Styl Sary jest elegancki, ale absolutnie nie można go nazwać nudnym. Nosi zawsze idealnie podkreślające figurę sukienki we wszystkich kolorach tęczy (najbardziej podoba mi się ta zielona). Na dodatek każda z nich jest inna, panuje ogromna różnorodność, a sukienki często wyróżniają się nietypowym krojem dekoltu.


Do tego klasyczne, minimalistyczne dodatki i look do pozazdroszczenia gotowy. Świetna kolorystyka, złoto zamiast srebra (zdecydowanie je wolę, zwłaszcza przy rudych włosach), ładny uśmiech i świetna fryzura. To moim zdaniem przepis na sukces.

Nie potrzeba nikomu różnorodnych printów, kilogramów biżuterii. Jeśli miałabym fundusze na wymarzone zakupy ciuchowe, wyszłabym ze sklepu właśnie tak ubrana. Tupiąc obcasami eleganckich, bardzo drogich szpilek :)


fot: fanpop

czwartek, 14 lutego 2013

Why the hell do we celebrate Valentine's Day? / Gangster Squad - recenzja /

Walentynki, walentynki. Niektórzy wiedzą, że jestem zdeklarowaną przeciwniczką celebrowania święta, które tak naprawdę zakochani powinni obchodzić... każdego zwykłego dnia :) Może i wierzę w bajki o rycerzu na białym koniu (chociaż czuję się urażona będąc nazywana księżniczką), może i ludzie śmieją się, że w tych czasach nie należy w bajki wierzyć. Ale ja mam w sobie jeszcze troszkę dziecięcej naiwności i jak na razie nie zamierzam się z nią rozstawać.

Nie zmienia to faktu, że wczoraj wybraliśmy się do kina, można powiedzieć, że dołączyliśmy chociaż odrobinę do różowo-czerwonej serduszkowej tradycji. Akurat byliśmy w Szczecinie, więc korzystając z okazji postanowiliśmy zobaczyć film Gangster Squad. Oczekiwania mieliśmy duże (pomimo niezbyt pochlebnych recenzji przeczytanych wcześniej - w końcu często nie zgadzają się z własnymi odczuciami). Okazało się jednak, że najprzyjemniejszą częścią popołudnia było pałaszowanie ogromnego pudełka karmelowego popcornu.



No dobrze, może i nie oczekiwałam arcydzieła, ale myślałam, że film przynajmniej będzie się oglądało z przyjemnością. Liczyłam na coś przypominającego Tajemnice Los Angeles, niestety się zawiodłam. W Gangster Squad szwankuje przede wszystkim kiepska fabuła i jeszcze gorszy scenariusz.

Przeszkadza płytkość bohaterów. Nie jest to spowodowane grą aktorską, bo ta - raz lepsza raz gorsza, ale jednak stoi na w miarę umiarkowanym, stosunkowo wysokim poziomie. Za to zagubiony jest gdzieś charakter bohaterów, przez co nawet najlepszy aktor (w tym filmie za takiego można uznać Penna) nie jest w stanie wydobyć niczego z bezbarwnej postaci. Skrócone są do minimum fragmenty pokazujące jakąkolwiek psychologię postaci. Jednocześnie (o dziwo) skróconych jest też wiele scen akcji. Przez to film nie klasyfikuje się w żadnej kategorii - nie jest filmem analizującym psychikę gangsterów i policjantów, ale co gorsza nie jest też nawet dobrym filmem akcji. Czasem poleje się trochę niezbyt potrzebnej sztucznej krwi, miałam wrażenie, że gdzieś w głębi serca twórcy są miłośnikami Tarantino, albo raczej dużej ilość koloru czerwonego w jego produkcjach. Tymczasem jedyną przyciągającą uwagę widza czerwoną rzeczą na ekranie była piękna suknia Grace (Emma Stone).



 Zawiedziona jestem grą Goslinga. Nie żebym należała do jego największych fanek. Nie piszczę, gdy usłyszę o jego najnowszej roli. A jednak liczyłam na więcej niż uśmieszek amanta i triki wykonywane zapalniczką. W dodatku grany przez niego bohater był postacią niekonsekwentną i moim zdaniem najsłabszą w całej fabule.





Co uważam za to za największy atut filmu? Muszę powiedzieć, że jest to chyba gra Seana Penna. Nie potrafię właściwie się do niej przyczepić, może i nie jestem ekspertem, mówię po prostu o swoich subiektywnych odczuciach, ale wszystko (począwszy od charakteryzacji aż do jego głosu) było według mnie na swoim miejscu. Potrafił sprawić, że gdzieś na drugim planie znikały wszystkie niedociągnięcia scenarzystów, scenografów, aktorów, reżysera... Chwilami można było po prostu z przyjemnością popatrzeć na ekran.

 Niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku nie polecam filmu właściwie nikomu. No, chyba że jest się piszczącą fanką Ryana Goslinga albo wielbicielem rudości i kobiecych kształtów Emmy Stone. Jeśli macie ochotę na film gangsterski, to radziłabym skusić się Tajemnice Los Angeles albo pozostać przy klasyce - Ojciec Chrzestny nigdy nie zawodzi.

Natomiast wizyta w kinie przekonała mnie co do jednego. Wielki Gatsby z pewnością będzie moim ulubionym filmem 2013 roku :)

Jeśli świętujecie Walentynki - życzę Wam miłego i romantycznego wieczoru. Mężczyźni - kupujcie nam róże. To na nas niezawodny sposób, nawet jeśli czasem twierdzimy, że nie lubimy róż albo nie mamy potrzeby ich dostawania ;)
Kobiety - wszystkie wiemy skąd wzięło się powiedzenie "przez żołądek do serca".



niedziela, 10 lutego 2013

Kobietą fotografa być, część druga. Czasu brak.

Nie wiem jak u Was, ale u mnie panuje ostatnio nieustanny brak czasu. Brakuje go na cokolwiek, włącznie z jedzeniem czy spaniem. No cóż, taki już chyba urok tej pory roku. W każdym razie jutro czeka mnie dość daleka podróż, dzisiaj więc tylko krótki post :)

Pamiętacie sesję, o której przygotowaniach pisałam TUTAJ? Teraz mogę podzielić się jej efektami. Przy okazji wspomnę o jeszcze jednym ważnym aspekcie bycia kobietą fotografa. Ponoć kobiety chętnie płacą za sesję, aby podnieść swoje poczucie wartości. Trudno się dziwić, po porządnej obróbce w Photoshopie ubywa im nie tylko kilka kilogramów, ale także zmarszczek, przybywa za to objętości włosów albo zwiększa się rozmiar piersi. No cóż, jeśli chodzi o kobietę fotografa - ona tego nie potrzebuje. Wydawać by się mogło, że nieustannie martwimy się o kolejne modelki odsłaniające swoje wdzięki przed naszym mężczyzną. Nic bardziej mylnego. Patrząc na jego pracę i godziny spędzone przy majstrowaniu w Photoshopie - wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę, że nic nam nie zagraża. Że każda z nas mogłaby wyglądać jak tylko zechce, jeśli tylko poprosi.
No cóż, ja nie poprosiłam. Jak już wspominałam - nie przepadam za obiektywem ;)

A oto efekty sesji.






Foto: Dawid Promiński
Wizaż: Justyna Faliszek
Stylizacja: hmm... ja?
Modelka: Ola Bartosiak


Cóż, zdaje się, że muszę lecieć. Obiecuję się poprawić. Jak tylko doba chociaż odrobinę się wydłuży ;)



czwartek, 7 lutego 2013

Tłusty, słodki czwartek ;D

Za nami (tak, tak, już za nami) najtłustszy i najsłodszy dzień w roku. Najtłustszy - bo pączusie smażone w głęboki tłuszczu. Najsłodszy - bo w tym roku zdecydowałam się na przygotowanie tureckich pączków LOKMA. Przepis oczywiście zaczerpnęłam (jak zazwyczaj ;) z bloga Moje Wypieki. To tam zazwyczaj szukam inspiracji na domowe słodkości, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, że jakiś wypiek się nie udał :)

Lokma też się udały, mimo mojego zwątpienia, kiedy drożdże niezbyt chciały "pracować". No dobrze, może z wyglądu nie są najpiękniejsze i średnio przypominają pączki. Wynika to jednak z tego - po pierwsze są to raczej pączusie, wielkości małej rzodkiewki mniej-więcej, na jeden kęs ;) Po drugie, ostatnio nie zaopatruję się w żaden sprzęt cukierniczy, a w swojej kuchni mam jeden jedyny garnek. No cóż, po prostu za długo nie potrafię usiedzieć w miejscu, a targanie sprzętu ze sobą podczas każdej przeprowadzki byłoby mordęgą. Tak więc radzę sobie jak mogę, czasem lepiej, czasem gorzej, ale zawsze smakowicie :D




Pączusie są bardzo proste w wykonaniu (moim zdaniem).

SKŁAD (ciasto):
  • 16 g drożdży świeżych
  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka wody
  • łyżeczka cukru
  • szczypta soli
  • jedno jajko
PRZYGOTOWANIE:
Najpierw przygotowujemy zaczyn, tj. do małej ilości mąki dodajemy drożdże, cukier i odrobinę letniej wody. Czekamy, aż drożdże zaczną pracować. Potem dodajemy resztę mąki, jajko, wodę i sól i wszystko miksujemy na gładką masę. Ciasto będzie dość rzadkie i klejące. Odstawiamy w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.

Potem smażymy w mocno rozgrzanym głębokim oleju do uzyskania złotego koloru. Ja używałam małej łyżeczki moczonej za każdym razem w oleju do nakładania ciasta na patelnię. Po usmażeniu wrzucamy pączusie od razu do wystudzonego syropu, który przygotowujemy wcześniej według tego przepisu.

SYROP:
  • dwie szklanki cukru
  • dwie szklanki wody
  • sok wyciśnięty z połowy cytryny
Wodę z cukrem gotujemy na małym ogniu około 15 minut, po tym czasie zdejmujemy z ognia, dodajemy sok z cytryny i odstawiamy do wystudzenia.







Pączki są bardzo słodkie, jak przystało na południowe wypieki. Jednak zrobiliśmy dzisiaj małe odstępstwo od diety. Mimo wszystko - większość pączków powędrowała w prezencie do rodziców, raczej nie bylibyśmy w stanie sami ich wszamać ;) Można posypać pokruszonymi orzechami lub cynamonem!

Smacznego, jeśli jeszcze jesteście w stanie cokolwiek dziś zjeść ;)


niedziela, 3 lutego 2013

Ciasto-tort mocno czekoladowe z masłem orzechowym

Tak jak zapowiadałam przedstawiam Wam dzisiaj przepis na ciasto czekoladowe z masłem orzechowym :) Pełniło ono dzisiaj funkcję tortu na urodzinach mojego brata. A ja sama zgłosiłam się jako ochotnik do pieczenia. W końcu kiedy u mnie w domu nie jemy słodyczy ostatnio nie mam zbyt dużo okazji do pieczenia, a bardzo to lubię.





Jak takie ciasto przygotować?

Najpierw pieczemy ciasto.

SKŁAD:

  • 1,5 tabliczki gorzkiej czekolady
  • 0,75 kostki masła
  • ok. 10 dag masła orzechowego
  • 4 jajka
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 0,75 szklanki mąki
  • 1 łyżka kakao
  • 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • tłuszcz do wysmarowania blachy
SPOSÓB PRZYGOTOWANIA:
Czekoladę wraz z masłem rozpuścić w kąpieli wodnej. Po przestygnięciu dodać kolejno cukier puder, jajka, mąkę z proszkiem do pieczenia i kakao. Na koniec wmiksować masło orzechowe. Przelać do okrągłej formy wysmarowanej tłuszczem. Piec w 160 stopniach przez około pół godziny.

Teraz pora na krem z masła orzechowego.

SKŁAD:
  • ok. 0,75 kostki masła w temperaturze pokojowej
  • ok. 23 dag masła orzechowego
  • 0,25 szklanki cukru pudru
  • 2 łyżki mleka
 SPOSÓB PRZYGOTOWANIA:
Wszystkie składniki porządnie zmiksować.

Teraz złożymy ciasto w smaczną całość.
Upieczone i wystudzone ciasto kroimy na dwie warstwy. Na spodnią nakładamy cały krem z masła orzechowego, następnie przykrywamy drugą warstwą. Na wierzch wylewamy polewę czekoladową (1 tabliczka czekolady mlecznej, 0,5 tabliczki gorzkiej, mleko dawkujemy aby uzyskać dobrą konsystencję - wszystko to mieszamy w kąpieli wodnej). Ozdabiamy orzeszkami solonymi :)



Ciasto jest pyszne, dość wytrawne i syte, na pewno kaloryczne, ale szczerze polecam. Połączyłam tu dwa przepisy i lekko je zmodyfikowałam. Smacznego!


Przepraszam Was za jakość zdjęć. Ja niestety fotografem nie jestem, trochę techniki i Gosia się gubi. Wybaczcie, niedługo wróci nadworny fotograf ;)

piątek, 1 lutego 2013

Chociaż za oknem mroźna zima i zdaje się, że nawet ptaki nie ćwierkają jeszcze o nadejściu wiosny, to jest właśnie moment kiedy ćwierkają o nim projektanci mody. No, może nie do końca. Projektanci swoją pracę rozpoczęli dawno temu, w chwili kiedy to piszę pracują głównie modelki, styliści, fryzjerzy, reżyserowie pokazów mody i… dziennikarze. Tak, to jest moment kiedy do życia budzą się nasze uśpione dłonie i coraz częściej wystukujemy kolejne słowa na klawiaturze swoich laptopów. Rzucamy czytelnikom kolejne teksty, setki słów i informacji do przeczytania. Czasem zapominamy o tym, aby przez chwilę zostać czytelnikiem. Spróbować zrozumieć, czego właśnie Wy, czytelnicy, oczekujecie od nas wraz z nadejściem wiosny.
Ja póki co staram się o tym nie zapominać. Od początku stycznia przeczytałam już dziesiątki tekstów, przekartkowałam stosy magazynów, a liczba witryn internetowych o tematyce modowej, które odwiedziłam przekracza już na pewno setkę. Co jak zwykle mnie zaskakuje to sztampowość i nuda wiejące od większości tekstów. Naprawdę, rozumiem że nikt nie jest w wyśmienitym humorze będąc zmuszonym do siedzenia przed ekranem tuż przy kaloryferze (bo o kominku możemy przecież tylko pomarzyć) i stukania w klawiaturę. W dodatku opisując kolekcje na wiosnę czy lato widząc za oknem góry śniegu i ogromne sople zwisające z dachów. Może to wszystko tłumaczy te nudne, wielokrotnie powielane informacje pojawiające się w mediach?

Wróćmy jednak do mody. Magazyny prześcigają się w podsumowywaniu najnowszych kolekcji czy trendów w makijażu. Jednak dla przeciętnej kobiety to o czym może ona przeczytać w kolorowych pismach jest czystą fikcją. Wchodząc do sklepu nie szuka garnituru w ogromną szachownicę, a wychodząc z niego często nie ma w rękach kilku reklamówek z nowymi modowymi łupami. Zwykła kobieta musi nauczyć się umiejętnie żonglować pieniędzmi i z rozsądkiem wybierać kreacje. Bo szef wyśmieje, mężowi się nie spodoba, bo niewygodne czy nie pasuje do sylwetki. Co robi zatem zwykła kobieta wchodząc (najczęściej) do sieciówki w poszukiwaniu nowego ciuszka? Wybiera stonowane kolory, chociaż rezygnuje z bieli (za szybko się brudzi), proste kroje (bo wydaje jej się, że nie podkreślą boczków albo zbyt grubych ud). Może więc projektanci, zamiast inspirować się blogerkami (kto powiedział, że reprezentują one styl uliczny?) powinni wziąć wreszcie pod uwagę realia? I chociaż mówię teraz także o sobie (hmm...) przyznacie jednak, że typową blogerką nie jestem.

Polski światek modowy zachwyca się chociażby nową kolekcją BOHOBOCO. Dlaczego? Bo ma w sobie ten ”nowojorski minimalizm”. Jasne kolory, obniżony stan (tak modny w tym sezonie), proste fasony. A gdzie tu Polska? Jeszcze niedawno polskie kobiety ceniły sobie swoją seksualność, podkreślały krągłości i atuty figury. Bez przesady oczywiście, dziesięć lat temu na ulicach było dużo mniej młodych kobiet z nadwagą. A Grycanki jeszcze parę lat temu zostałyby już na początku wysłane do dietetyka i nikt nie przejmowałby się dalej ich losem. Polki kiedyś może nie miały tylu możliwości, tylu dostępnych produktów. Miały za to wyobraźnię i wykazywały się inwencją. Niestety, teraz wystarczy nałożyć na siebie kolejne warstwy kontrowersyjnych ciuszków, aby otrzymać plakietkę „ikony stylu”.








Może jako cel na wiosnę powinnyśmy sobie postawić powrót do naszej słowiańskiej natury. Przykład bierzmy z Rosjanek. Nie wiedzieć czemu rosyjskie it girls (jak Mira Duma czy Ulyana Sergeenko) zachowały w sercach miłość do kobiecości, naturalności i… własnej narodowości. Cieszmy się z globalizacji, ale czy świat nie byłby nudny, gdyby wszyscy wyglądali jednakowo? Jako kobiety chyba powinnyśmy zmienić swoje podejście i potrafić strojem pokazać siebie, nie zaś lookbooki sieciówek. A wiosna to zawsze jest dobry czas na zmiany.



P.S. Czy ja się w ogóle do tego nadaję? Lubię tu dużo naklikać, ale czy Wam chce się czytać? A może wolicie po prostu oglądać zdjęcia? Cóż, ja jednak pozostanę wierna sobie i pisać będę sporo.