Pokazywanie postów oznaczonych etykietą review. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą review. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 lutego 2013

Harper's Bazaar Polska , jubileuszowy KMAG , backstage sesji i przeprowadzka, czyli dużo się dzieje.

Mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zwiększyć częstotliwość pojawiania się postów na blogu, ale niestety czasu brakuje. Obiecuję poprawę już od środy, kiedy to będę blogować z (niezbyt) dalekiego Londynu. Tak, tak, wspominałam że czekają mnie w życiu wielkie zmiany, to jest największa z nich. Starannie pakujemy w chwili obecnej walizki, które polecą z nami do Anglii na najbliższe trzy miesiące. Co będzie się działo potem - niektórzy wiedzą, inni dowiedzą się w swoim czasie ;) Tak czy siak, teraz wiecie już, dlaczego tak ciężko znaleźć mi parę minut na klawiaturowe bazgroły.

W międzyczasie za to dużo się dzieje. Po pierwsze tak jak wspominałam udało mi się wreszcie od deski do deski z należytą uwagą przyjrzeć (i przeczytać) pierwszy polski numer kultowego Harper's Bazaar.





Muszę szczerze przyznać, że magazyn nie zaskoczył mnie ani odrobinę, ale z pewnością zaspokoił pierwsze potrzeby czytelnika i (jak na razie) należy do nielicznego grona gazet, w których faktycznie można się zaczytać. Nie wszystko oczywiście odpowiadało mojemu gustowi, ale o gustach się ponoć nie dyskutuje.

Najbardziej zainteresował mnie artykuł o Barbarze Hulanicki, znanej z założenia w latach 60 marki Biba. Osobiście uważam, że zbyt mało uwagi poświęca się osobom, które dla mody zrobiły naprawdę dużo, a których nazwisko nie jest obecne choćby w nazwach funkcjonujących po dziś dzień domów mody. Ten temat był moim zdaniem strzałem w dziesiątkę tego numeru, a kiedy przedarłam się przez poprzedzające artykuł strony, wreszcie poczuła, że warto było zainwestować w Harper's Bazaar. Staram się wierzyć, że twórcy pisma nie pójdą na tak zwaną łatwiznę i każdy numer będzie zaskakiwał czytelnika nie tylko nowinkami, ale także historiami ze świata mody, sztuki i nie tylko. W końcu to historia uczyniła z nas tych, którymi teraz jesteśmy (mam nadzieję, że kolejni ministrowie edukacji sobie o tym przypomną).

Kilka wyborów redaktorów było dla mnie dość nieoczywistych, jak choćby wybór na jedną z bohaterek numeru pisarki Amelie Nothomb. Sama znałam jej prace już dość dawno, natomiast nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo oprócz mnie, kto miałby przyjemność je przeczytać. Zdziwiło mnie więc, że uchodzi ona za popularną. Pamiętam, że czytając jej twórczość przeszło mi przez głowę, że albo ma kobieta niezwykle bujną wyobraźnię, albo po prostu problemy z psychiką. Okazuje się, że raczej to drugie (nikogo nie obrażając oczywiście), a jej wypowiedzi, które możemy przeczytać na łamach czasopisma z pewnością nie mogą służyć za przykład czytelniczkom. Mam wrażenie, że dzisiejsza sztuka nie może już funkcjonować bez otoczki skandalu, kontrowersji, alkoholu i tym podobnych rzeczy. Czy dzisiejszy odbiorca po prostu się nudzi?

Tu dochodzimy do kolejnego punktu bardzo rozwiniętego tym razem tytułu posta, jakim jest jubileuszowy numer KMAGa. Wiem, że narażę się na krytykę całej masy ludzi wielbiących Mikołaja Komara za jego pracę nad redagowaniem tego magazynu, ale do mnie jego dzieło zupełnie nie przemawia.




Robi się późno i z każdym momentem tracę siłę, tracę też więc ostrość języka. Powiem więc krótko, to niesamowicie fajne, że są ludzie, którzy chcą przybliżyć sztukę ogółowi społeczeństwa. Jednak nie znam drugiego czasopisma tak hermetycznego i ograniczonego! Każda sesja w KMAG jest taka sama, redaktorzy promują tych samych twórców, te same twarze. Nie ma szans nikt, kto wychodzi poza schemat. Najgorsze, że KMAG chce uchodzić za magazyn, który promuje młodość, oryginalność, sztukę jedyną w swoim rodzaju. Cóż, drogi redaktorze, to staje się po prostu nudne. Bo sztuka ma różne oblicza, a KMAG może i odpowiada zblazowanym hipsterom (bez urazy Warszawo, ale gdzie Twoje ŻYCIE?), ale nie mnie. Oczekuję więcej i niestety mimo szczerych chęcie tego "więcej" nie znajduję w KMAGu.


Kończąc monolog na temat polskiej prasy chciałam pochwalić się, że wczoraj w Warszawie odbyła się pierwsza w pełni wyprodukowana przeze mnie modowa sesja zdjęciowa :) Co prawda produkowanie sesji ma to do siebie, że nie jest się w świetle reflektorów (tak, nawet jej uczestnicy nie do końca orientowali się, że ja stałam za organizacją tego przedsięwzięcia). Jest to jednak ogromna frajda dla ludzi, którzy uwielbiają zajmować się wszelkiego rodzaju organizacją. Na razie mogę się z Wami podzielić tylko zdjęciami z backstage'u, ale gdy tylko fotki będą obrobione, z pewnością napiszę więcej.



Na dziś kończę, śpijcie dobrze :)


fot. http://www.facebook.com/HarpersBazaarPolska, kmag.pl, http://www.facebook.com/DawidProminskiPhotography

czwartek, 3 stycznia 2013

M.A.C Face and Body foundation (odcień C2)

O nie, wyprawa do Warszawy nie miała na celu jedynie obcowania z kulturą ;) Do zakupu podkładu Face and Body firmy M.A.C. przygotowywałam się już od dłuższego czasu. Niestety nie potrafię zaryzykować kupna takiego kosmetyku przez Internet, więc będąc w Warszawie postanowiłam skonsultować swoją decyzję ze sprzedawcą i zainwestować w nowy podkład dobrej jakości. Co prawda do tej pory stosowałam dobre kosmetyki, jednak jeszcze nigdy nie zdecydowałam się na tak profesjonalny. A szkoda!

Początkowo myślałam o tym kosmetyku ze względu na moją piegowatą buźkę. Miał to być dobry podkład niezbyt kryjący, ale jednak skutecznie poprawiający koloryt skóry. Ach, jaka jestem szczęśliwa, ze wreszcie stałam się jego posiadaczką! Wodnista konsystencja podkładu zupełnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie dzięki niej świetnie się go rozprowadza. I faktycznie, im dłużej smarujemy nim skórę, tym staje się gęstszy i bardziej kryjący.

A co najważniejsze? Kiedy po całym dniu zmyłam makijaż, dopiero przekonałam się, jak bardzo jest trwały. Żadnych zaczerwienień przez cały dzień. Chyba się już z nim nie rozstanę :)

Hobbit czyli tam i...?

Śniadanie zjedzone, więc z kubkiem gorącej czekolady siadam, aby opowiedzieć Wam, co jeszcze działo się podczas sylwestrowej wycieczki do Warszawy :)
Już w samego Sylwestra, i to w samo południe, postanowiliśmy wybrać się do kina na nowy film Petera Jacksona. Nie ukrywam, że jako wierna fanka twórczość Tolkiena już od dłuższego czasu byłam przerażona wizją "nowej trylogii Tolkiena". Wybraliśmy wersję w 3D z napisami oczywiście, jednak nie zdecydowaliśmy się na obiecywaną nową jakość 48 klatek na sekundę.



Niestety moje obawy okazały się słuszne. Wierzę, że osoby, które nigdy nie zetknęły się z książką będę dziełem Jacksona zachwycone. Cóż z tego, skoro ja osobiście po dwóch godzinach zaczęłam się zastanawiać, kiedy wreszcie film się skończy? A przecież czekają nas jeszcze kolejne dwie jego części!

Książka Tolkiena jest dowcipna, lekka i przyjemna. Nie zgadzam się za to z nazywaniem jej książką dla dzieci. Jest to moim zdaniem książka dla wszystkich - dużych i małych. Zupełnie nie przypomina Władcy Pierścieni i moim zdaniem to właśnie tę różnicę powinno się zaprezentować tworząc film. A Peter Jackson w Hobbicie udowodnił jedno - że liczą się dla niego już tylko pieniądze. Postawił na przydługie, ciężkie widowisko, które nie do końca odpowiada treści książki. Co prawda wprowadzone wątki mają w większości swoje źródło w tym lub innym dziele Tolkiena, jednak dlaczego nie pozostawić widzowi odrobiny niedosytu, miejsca na wyobraźnię? My naprawdę nie oczekiwaliśmy kolejnej Mody na sukces. Bo to przecież właśnie w Modzie na sukces tak ważną rolę odgrywają ciągłe zbliżenia na twarze bohaterów.

Oglądając Hobbita miałam wrażenie, że reżyser postawił sobie za cel zatrudnienie jak największej liczby aktorów z Władcy Pierścieni. Rozumiem, że był zadowolony z efektu swoich poprzednich prac, to jednak nie powinno oznaczać próby ich kopiowania. Na szczęście ma też Hobbit kilka znaczących zalet. Przede wszystkim mam tu na myśli grę Martina Freemana jako Bilbo. Uważam, że w tym przypadku zasłużył on na medal, gdyż jako jedyna postać w filmie w pełni oddawał charakter tolkienowego bohatera. Na uwagę zasługuje też muzyka Howarda Shore'a. Bo chociaż sam kompozytor wywołuje u mnie mieszane uczucia po tym, jak niesympatycznie zachował się podczas swojej wizyty na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie - doceniam jednak jako muzyk jego talent. I na tym właściwie kończą się moim zdaniem prawdziwe pozytywy.

Peter Jackson z pewnością będzie usatysfakcjonowany wynikami finansowymi Hobbita. Podobno Tolkien chciał kiedyś poprawić swoją książkę, upodobnić ją do Władcy Pierścieni. Jednak nie zrobił tego i uważam, że twórcy filmu nie powinni podejmować się tego zadania samodzielnie. Wolałabym obejrzeć tolkienowską dowcipną historię o przyjaźni, przygodzie, lojalności. O sympatycznych i bardzo charakterystycznych krasnoludach ( które w filmie zatraciły swoje osobowości). Historię, którą z przyjemnością, a nie ze strachem mogłoby obejrzeć pięcioletnie dziecko.