Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film review. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film review. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 lutego 2013

Why the hell do we celebrate Valentine's Day? / Gangster Squad - recenzja /

Walentynki, walentynki. Niektórzy wiedzą, że jestem zdeklarowaną przeciwniczką celebrowania święta, które tak naprawdę zakochani powinni obchodzić... każdego zwykłego dnia :) Może i wierzę w bajki o rycerzu na białym koniu (chociaż czuję się urażona będąc nazywana księżniczką), może i ludzie śmieją się, że w tych czasach nie należy w bajki wierzyć. Ale ja mam w sobie jeszcze troszkę dziecięcej naiwności i jak na razie nie zamierzam się z nią rozstawać.

Nie zmienia to faktu, że wczoraj wybraliśmy się do kina, można powiedzieć, że dołączyliśmy chociaż odrobinę do różowo-czerwonej serduszkowej tradycji. Akurat byliśmy w Szczecinie, więc korzystając z okazji postanowiliśmy zobaczyć film Gangster Squad. Oczekiwania mieliśmy duże (pomimo niezbyt pochlebnych recenzji przeczytanych wcześniej - w końcu często nie zgadzają się z własnymi odczuciami). Okazało się jednak, że najprzyjemniejszą częścią popołudnia było pałaszowanie ogromnego pudełka karmelowego popcornu.



No dobrze, może i nie oczekiwałam arcydzieła, ale myślałam, że film przynajmniej będzie się oglądało z przyjemnością. Liczyłam na coś przypominającego Tajemnice Los Angeles, niestety się zawiodłam. W Gangster Squad szwankuje przede wszystkim kiepska fabuła i jeszcze gorszy scenariusz.

Przeszkadza płytkość bohaterów. Nie jest to spowodowane grą aktorską, bo ta - raz lepsza raz gorsza, ale jednak stoi na w miarę umiarkowanym, stosunkowo wysokim poziomie. Za to zagubiony jest gdzieś charakter bohaterów, przez co nawet najlepszy aktor (w tym filmie za takiego można uznać Penna) nie jest w stanie wydobyć niczego z bezbarwnej postaci. Skrócone są do minimum fragmenty pokazujące jakąkolwiek psychologię postaci. Jednocześnie (o dziwo) skróconych jest też wiele scen akcji. Przez to film nie klasyfikuje się w żadnej kategorii - nie jest filmem analizującym psychikę gangsterów i policjantów, ale co gorsza nie jest też nawet dobrym filmem akcji. Czasem poleje się trochę niezbyt potrzebnej sztucznej krwi, miałam wrażenie, że gdzieś w głębi serca twórcy są miłośnikami Tarantino, albo raczej dużej ilość koloru czerwonego w jego produkcjach. Tymczasem jedyną przyciągającą uwagę widza czerwoną rzeczą na ekranie była piękna suknia Grace (Emma Stone).



 Zawiedziona jestem grą Goslinga. Nie żebym należała do jego największych fanek. Nie piszczę, gdy usłyszę o jego najnowszej roli. A jednak liczyłam na więcej niż uśmieszek amanta i triki wykonywane zapalniczką. W dodatku grany przez niego bohater był postacią niekonsekwentną i moim zdaniem najsłabszą w całej fabule.





Co uważam za to za największy atut filmu? Muszę powiedzieć, że jest to chyba gra Seana Penna. Nie potrafię właściwie się do niej przyczepić, może i nie jestem ekspertem, mówię po prostu o swoich subiektywnych odczuciach, ale wszystko (począwszy od charakteryzacji aż do jego głosu) było według mnie na swoim miejscu. Potrafił sprawić, że gdzieś na drugim planie znikały wszystkie niedociągnięcia scenarzystów, scenografów, aktorów, reżysera... Chwilami można było po prostu z przyjemnością popatrzeć na ekran.

 Niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku nie polecam filmu właściwie nikomu. No, chyba że jest się piszczącą fanką Ryana Goslinga albo wielbicielem rudości i kobiecych kształtów Emmy Stone. Jeśli macie ochotę na film gangsterski, to radziłabym skusić się Tajemnice Los Angeles albo pozostać przy klasyce - Ojciec Chrzestny nigdy nie zawodzi.

Natomiast wizyta w kinie przekonała mnie co do jednego. Wielki Gatsby z pewnością będzie moim ulubionym filmem 2013 roku :)

Jeśli świętujecie Walentynki - życzę Wam miłego i romantycznego wieczoru. Mężczyźni - kupujcie nam róże. To na nas niezawodny sposób, nawet jeśli czasem twierdzimy, że nie lubimy róż albo nie mamy potrzeby ich dostawania ;)
Kobiety - wszystkie wiemy skąd wzięło się powiedzenie "przez żołądek do serca".



czwartek, 3 stycznia 2013

Hobbit czyli tam i...?

Śniadanie zjedzone, więc z kubkiem gorącej czekolady siadam, aby opowiedzieć Wam, co jeszcze działo się podczas sylwestrowej wycieczki do Warszawy :)
Już w samego Sylwestra, i to w samo południe, postanowiliśmy wybrać się do kina na nowy film Petera Jacksona. Nie ukrywam, że jako wierna fanka twórczość Tolkiena już od dłuższego czasu byłam przerażona wizją "nowej trylogii Tolkiena". Wybraliśmy wersję w 3D z napisami oczywiście, jednak nie zdecydowaliśmy się na obiecywaną nową jakość 48 klatek na sekundę.



Niestety moje obawy okazały się słuszne. Wierzę, że osoby, które nigdy nie zetknęły się z książką będę dziełem Jacksona zachwycone. Cóż z tego, skoro ja osobiście po dwóch godzinach zaczęłam się zastanawiać, kiedy wreszcie film się skończy? A przecież czekają nas jeszcze kolejne dwie jego części!

Książka Tolkiena jest dowcipna, lekka i przyjemna. Nie zgadzam się za to z nazywaniem jej książką dla dzieci. Jest to moim zdaniem książka dla wszystkich - dużych i małych. Zupełnie nie przypomina Władcy Pierścieni i moim zdaniem to właśnie tę różnicę powinno się zaprezentować tworząc film. A Peter Jackson w Hobbicie udowodnił jedno - że liczą się dla niego już tylko pieniądze. Postawił na przydługie, ciężkie widowisko, które nie do końca odpowiada treści książki. Co prawda wprowadzone wątki mają w większości swoje źródło w tym lub innym dziele Tolkiena, jednak dlaczego nie pozostawić widzowi odrobiny niedosytu, miejsca na wyobraźnię? My naprawdę nie oczekiwaliśmy kolejnej Mody na sukces. Bo to przecież właśnie w Modzie na sukces tak ważną rolę odgrywają ciągłe zbliżenia na twarze bohaterów.

Oglądając Hobbita miałam wrażenie, że reżyser postawił sobie za cel zatrudnienie jak największej liczby aktorów z Władcy Pierścieni. Rozumiem, że był zadowolony z efektu swoich poprzednich prac, to jednak nie powinno oznaczać próby ich kopiowania. Na szczęście ma też Hobbit kilka znaczących zalet. Przede wszystkim mam tu na myśli grę Martina Freemana jako Bilbo. Uważam, że w tym przypadku zasłużył on na medal, gdyż jako jedyna postać w filmie w pełni oddawał charakter tolkienowego bohatera. Na uwagę zasługuje też muzyka Howarda Shore'a. Bo chociaż sam kompozytor wywołuje u mnie mieszane uczucia po tym, jak niesympatycznie zachował się podczas swojej wizyty na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie - doceniam jednak jako muzyk jego talent. I na tym właściwie kończą się moim zdaniem prawdziwe pozytywy.

Peter Jackson z pewnością będzie usatysfakcjonowany wynikami finansowymi Hobbita. Podobno Tolkien chciał kiedyś poprawić swoją książkę, upodobnić ją do Władcy Pierścieni. Jednak nie zrobił tego i uważam, że twórcy filmu nie powinni podejmować się tego zadania samodzielnie. Wolałabym obejrzeć tolkienowską dowcipną historię o przyjaźni, przygodzie, lojalności. O sympatycznych i bardzo charakterystycznych krasnoludach ( które w filmie zatraciły swoje osobowości). Historię, którą z przyjemnością, a nie ze strachem mogłoby obejrzeć pięcioletnie dziecko.