wtorek, 29 stycznia 2013

Bo nie chcemy być nikim.

Od razu Was przepraszam, bo pewnie większość z Was nawet nie dobrnie do końca tego posta. Ale jeśli czytaliście notkę o mnie (o, tu, po prawej) to wiecie, że najbardziej na świecie lubię pisać. Uraczę Was więc teraz dość długim i bardzo osobistym tekstem. Bo pisanie ma charakter terapeutyczny :)


Rodzice to chyba takie stworki przypominające nam nieustannie jak mało osiągnęliśmy. Nie ma dnia ani godziny, kiedy nie wspomną o czymś, co znowu zrobiliśmy źle, nie tak jak oni by to sobie wyobrażali. Siedzą nam potem w głowie ich komentarze kiedy kładziemy się do łóżka i kiedy wstajemy, kiedy myjemy zęby i kiedy pijemy gorącą czekoladę. Ale co najważniejsze, te komentarze siedzą nam też w głowie w chwilach podejmowania najważniejszych życiowych decyzji. Nie będę za bardzo generalizować, ale wydaje mi się, że gdzieś po ich stronie leży jakaś nieznaczna część winy za nasze nieudane decyzje. W końcu działa to na dwa sposoby - raz żałujemy czegoś co nam narzucili, innym razem żałujemy, że się im postawiliśmy. Jednym słowem rodzic, osoba której w życiu najwięcej zawdzięczamy, staje się też osobą, która ma na nas dużo większy negatywny wpływ niż demotywatory.

Nie żebym narzekała (no, może odrobinę), ale przecież wszyscy wiemy, że w którymś momencie życia właśnie tak jest. W moim przypadku jest tak teraz. Co dziwniejsze, kiedy już wreszcie jestem na tak zwanym swoim, (zazwyczaj) niezależna, kiedy planuję wreszcie na poważnie swoje przyszłe życie, swoją rodzinę. I wtedy właśnie pojawiają się kompleksy - bo przecież jestem nikim. A jednocześnie przecież nie chcę być nikim, nie jestem nikim.

Dawno tak naprawdę nie pisałam. Na tyle dawno, że mój facet ocenia moje poprzednie teksty na 7 w skali dziesięciostopniowej. Och, jak mam nadzieję, że bardzo się myli (ja bym ich nie oceniła nawet na 2). Właściwie nie wiem czemu przestałam pisać. Przecież ludzie zawsze mi mówili, że do tego się właśnie nadaję. Oczywiście byli to ludzie, którzy mieli na tyle dobre serca, aby przeczytać to, co naskrobałam (tak, bardzo długo byłam zwolenniczką tradycyjnych form zapisu, to jest kartki i długopisu). Ale jednak tacy byli. I wiecie co? Nawet ten jeden jedyny w życiu komplement usłyszany od ojca dotyczył właśnie mojego sposobu pisania. Oczywiście, nie mówię o mamie, która nawet w podstawówce krytykowała moje (bardzo twórcze, uważam) opowiadana. Potrafiła własnoręcznie poprawiać fragmenty, które jej się nie podobały! Mimo moich usilnych protestów oczywiście, ponieważ jeszcze wtedy wierzyłam w swoje możliwości. I jak się potem zazwyczaj okazywało - nie miała racji. Przepraszam moją ulubioną polonistkę, ale tak - te wszystkie punkty, który odejmowała mi za styl w moich opowiadaniach dotyczyły fragmentów napisanych przez moją mamę.

Dlaczego rodzice tak bardzo nie wierzą w nasze możliwości? A może wydaje im się, że tona krytyki spadająca na nas przy każdej rozmowie pomoże nam w życiu? Że może czując się już nikim spróbujemy odbić się od dna i pokazać, na co nas stać? Tylko czy faktycznie na coś nas stać?

Zapomniałam już, jak wielką przyjemność sprawiało mi po prostu pisanie. Pisanie czegokolwiek. Ale teraz (na nieszczęście dla Was ;)) właśnie sobie przypomniałam, teksty będą więc dłuższe i mam nadzieję, że czasem ktoś będzie je czytał. A może czasem uraczę Was jakimś opowiadaniem? Przynajmniej, nie protestujcie na głos, po prostu nie czytajcie ;) Pozwólcie chociaż tutaj być sobą i pokazać, na co mnie stać. A cały czas powtarzam sobie, że stać mnie na wiele.

Bo przecież nikt z nas nie chce być nikim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz