Nigdy nie sądziłam, że przeprowadzka może być tak stresująca, a jednak. Okazuje się, że pomimo mojego szczerego uwielbienia jakim darzę Londyn od najmłodszych lat, nie udało mi się uniknąć wszystkich nerwów związanych z przenoszeniem walizek z jednego końca Europy na drugi.
Zacznę może jednak od początku. Z wiekiem odkrywam, że robię się coraz bardziej spontaniczna, inaczej mówiąc - po prostu nieodpowiedzialna. Tak więc im większy numerek pojawia się za liczą 2000, łatwiej mi spakować walizkę i w ciemno ruszyć gdziekolwiek w poszukiwaniu szczęścia. Od czerwca robię to już czwarty raz! A ponieważ żaden z poprzednich mnie nie zawiódł, i tym razem zostawiłam piękny, kochany Lublin, na rzecz wymarzonej metropolii, gdzie niestety coraz mniej ludzi mówi z cudownym, arystokratycznym, brytyjskim akcentem.
Niestety nie wszystko układa się tak jak powinno, bo okazuje się, że mój mężczyzna nie jest jednak takim bezstresowcem za jakiego stara się uchodzić. Cóż, kiedy się zadomowi, liczę na odrobinę spokoju, choćby po to, żeby przeczytać kawałek gazety lub magazynu. W każdym razie od wtorku plączemy się po ulicach Londynu (no, nie tylko, zajmujemy się też bardziej przyziemnymi sprawami). Nie robimy zbyt wiele zdjęć, może dlatego, że chcieliśmy po prostu odpocząć od wszystkiego, po prostu powłóczyć się po alejkach, parkach oraz sklepach naturalnie.
Jednak to włóczenie się, odkładanie jedzenia na później (bo po prostu TRZEBA coś zobaczyć) spowodowało, że siedzę teraz przykryta różowym kocem i zużywająca miliony chusteczek higienicznych. Fervex w ruch, bo trzeba wstać z nowymi siłami. Jeszcze tak wiele do zobaczenia i opisania!
sobota, 2 marca 2013
poniedziałek, 25 lutego 2013
Harper's Bazaar Polska , jubileuszowy KMAG , backstage sesji i przeprowadzka, czyli dużo się dzieje.
Mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zwiększyć częstotliwość pojawiania się postów na blogu, ale niestety czasu brakuje. Obiecuję poprawę już od środy, kiedy to będę blogować z (niezbyt) dalekiego Londynu. Tak, tak, wspominałam że czekają mnie w życiu wielkie zmiany, to jest największa z nich. Starannie pakujemy w chwili obecnej walizki, które polecą z nami do Anglii na najbliższe trzy miesiące. Co będzie się działo potem - niektórzy wiedzą, inni dowiedzą się w swoim czasie ;) Tak czy siak, teraz wiecie już, dlaczego tak ciężko znaleźć mi parę minut na klawiaturowe bazgroły.
W międzyczasie za to dużo się dzieje. Po pierwsze tak jak wspominałam udało mi się wreszcie od deski do deski z należytą uwagą przyjrzeć (i przeczytać) pierwszy polski numer kultowego Harper's Bazaar.
Muszę szczerze przyznać, że magazyn nie zaskoczył mnie ani odrobinę, ale z pewnością zaspokoił pierwsze potrzeby czytelnika i (jak na razie) należy do nielicznego grona gazet, w których faktycznie można się zaczytać. Nie wszystko oczywiście odpowiadało mojemu gustowi, ale o gustach się ponoć nie dyskutuje.
Najbardziej zainteresował mnie artykuł o Barbarze Hulanicki, znanej z założenia w latach 60 marki Biba. Osobiście uważam, że zbyt mało uwagi poświęca się osobom, które dla mody zrobiły naprawdę dużo, a których nazwisko nie jest obecne choćby w nazwach funkcjonujących po dziś dzień domów mody. Ten temat był moim zdaniem strzałem w dziesiątkę tego numeru, a kiedy przedarłam się przez poprzedzające artykuł strony, wreszcie poczuła, że warto było zainwestować w Harper's Bazaar. Staram się wierzyć, że twórcy pisma nie pójdą na tak zwaną łatwiznę i każdy numer będzie zaskakiwał czytelnika nie tylko nowinkami, ale także historiami ze świata mody, sztuki i nie tylko. W końcu to historia uczyniła z nas tych, którymi teraz jesteśmy (mam nadzieję, że kolejni ministrowie edukacji sobie o tym przypomną).
Kilka wyborów redaktorów było dla mnie dość nieoczywistych, jak choćby wybór na jedną z bohaterek numeru pisarki Amelie Nothomb. Sama znałam jej prace już dość dawno, natomiast nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo oprócz mnie, kto miałby przyjemność je przeczytać. Zdziwiło mnie więc, że uchodzi ona za popularną. Pamiętam, że czytając jej twórczość przeszło mi przez głowę, że albo ma kobieta niezwykle bujną wyobraźnię, albo po prostu problemy z psychiką. Okazuje się, że raczej to drugie (nikogo nie obrażając oczywiście), a jej wypowiedzi, które możemy przeczytać na łamach czasopisma z pewnością nie mogą służyć za przykład czytelniczkom. Mam wrażenie, że dzisiejsza sztuka nie może już funkcjonować bez otoczki skandalu, kontrowersji, alkoholu i tym podobnych rzeczy. Czy dzisiejszy odbiorca po prostu się nudzi?
Tu dochodzimy do kolejnego punktu bardzo rozwiniętego tym razem tytułu posta, jakim jest jubileuszowy numer KMAGa. Wiem, że narażę się na krytykę całej masy ludzi wielbiących Mikołaja Komara za jego pracę nad redagowaniem tego magazynu, ale do mnie jego dzieło zupełnie nie przemawia.
Robi się późno i z każdym momentem tracę siłę, tracę też więc ostrość języka. Powiem więc krótko, to niesamowicie fajne, że są ludzie, którzy chcą przybliżyć sztukę ogółowi społeczeństwa. Jednak nie znam drugiego czasopisma tak hermetycznego i ograniczonego! Każda sesja w KMAG jest taka sama, redaktorzy promują tych samych twórców, te same twarze. Nie ma szans nikt, kto wychodzi poza schemat. Najgorsze, że KMAG chce uchodzić za magazyn, który promuje młodość, oryginalność, sztukę jedyną w swoim rodzaju. Cóż, drogi redaktorze, to staje się po prostu nudne. Bo sztuka ma różne oblicza, a KMAG może i odpowiada zblazowanym hipsterom (bez urazy Warszawo, ale gdzie Twoje ŻYCIE?), ale nie mnie. Oczekuję więcej i niestety mimo szczerych chęcie tego "więcej" nie znajduję w KMAGu.
Kończąc monolog na temat polskiej prasy chciałam pochwalić się, że wczoraj w Warszawie odbyła się pierwsza w pełni wyprodukowana przeze mnie modowa sesja zdjęciowa :) Co prawda produkowanie sesji ma to do siebie, że nie jest się w świetle reflektorów (tak, nawet jej uczestnicy nie do końca orientowali się, że ja stałam za organizacją tego przedsięwzięcia). Jest to jednak ogromna frajda dla ludzi, którzy uwielbiają zajmować się wszelkiego rodzaju organizacją. Na razie mogę się z Wami podzielić tylko zdjęciami z backstage'u, ale gdy tylko fotki będą obrobione, z pewnością napiszę więcej.
Na dziś kończę, śpijcie dobrze :)
W międzyczasie za to dużo się dzieje. Po pierwsze tak jak wspominałam udało mi się wreszcie od deski do deski z należytą uwagą przyjrzeć (i przeczytać) pierwszy polski numer kultowego Harper's Bazaar.
Muszę szczerze przyznać, że magazyn nie zaskoczył mnie ani odrobinę, ale z pewnością zaspokoił pierwsze potrzeby czytelnika i (jak na razie) należy do nielicznego grona gazet, w których faktycznie można się zaczytać. Nie wszystko oczywiście odpowiadało mojemu gustowi, ale o gustach się ponoć nie dyskutuje.
Najbardziej zainteresował mnie artykuł o Barbarze Hulanicki, znanej z założenia w latach 60 marki Biba. Osobiście uważam, że zbyt mało uwagi poświęca się osobom, które dla mody zrobiły naprawdę dużo, a których nazwisko nie jest obecne choćby w nazwach funkcjonujących po dziś dzień domów mody. Ten temat był moim zdaniem strzałem w dziesiątkę tego numeru, a kiedy przedarłam się przez poprzedzające artykuł strony, wreszcie poczuła, że warto było zainwestować w Harper's Bazaar. Staram się wierzyć, że twórcy pisma nie pójdą na tak zwaną łatwiznę i każdy numer będzie zaskakiwał czytelnika nie tylko nowinkami, ale także historiami ze świata mody, sztuki i nie tylko. W końcu to historia uczyniła z nas tych, którymi teraz jesteśmy (mam nadzieję, że kolejni ministrowie edukacji sobie o tym przypomną).
Kilka wyborów redaktorów było dla mnie dość nieoczywistych, jak choćby wybór na jedną z bohaterek numeru pisarki Amelie Nothomb. Sama znałam jej prace już dość dawno, natomiast nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo oprócz mnie, kto miałby przyjemność je przeczytać. Zdziwiło mnie więc, że uchodzi ona za popularną. Pamiętam, że czytając jej twórczość przeszło mi przez głowę, że albo ma kobieta niezwykle bujną wyobraźnię, albo po prostu problemy z psychiką. Okazuje się, że raczej to drugie (nikogo nie obrażając oczywiście), a jej wypowiedzi, które możemy przeczytać na łamach czasopisma z pewnością nie mogą służyć za przykład czytelniczkom. Mam wrażenie, że dzisiejsza sztuka nie może już funkcjonować bez otoczki skandalu, kontrowersji, alkoholu i tym podobnych rzeczy. Czy dzisiejszy odbiorca po prostu się nudzi?
Tu dochodzimy do kolejnego punktu bardzo rozwiniętego tym razem tytułu posta, jakim jest jubileuszowy numer KMAGa. Wiem, że narażę się na krytykę całej masy ludzi wielbiących Mikołaja Komara za jego pracę nad redagowaniem tego magazynu, ale do mnie jego dzieło zupełnie nie przemawia.
Robi się późno i z każdym momentem tracę siłę, tracę też więc ostrość języka. Powiem więc krótko, to niesamowicie fajne, że są ludzie, którzy chcą przybliżyć sztukę ogółowi społeczeństwa. Jednak nie znam drugiego czasopisma tak hermetycznego i ograniczonego! Każda sesja w KMAG jest taka sama, redaktorzy promują tych samych twórców, te same twarze. Nie ma szans nikt, kto wychodzi poza schemat. Najgorsze, że KMAG chce uchodzić za magazyn, który promuje młodość, oryginalność, sztukę jedyną w swoim rodzaju. Cóż, drogi redaktorze, to staje się po prostu nudne. Bo sztuka ma różne oblicza, a KMAG może i odpowiada zblazowanym hipsterom (bez urazy Warszawo, ale gdzie Twoje ŻYCIE?), ale nie mnie. Oczekuję więcej i niestety mimo szczerych chęcie tego "więcej" nie znajduję w KMAGu.
Kończąc monolog na temat polskiej prasy chciałam pochwalić się, że wczoraj w Warszawie odbyła się pierwsza w pełni wyprodukowana przeze mnie modowa sesja zdjęciowa :) Co prawda produkowanie sesji ma to do siebie, że nie jest się w świetle reflektorów (tak, nawet jej uczestnicy nie do końca orientowali się, że ja stałam za organizacją tego przedsięwzięcia). Jest to jednak ogromna frajda dla ludzi, którzy uwielbiają zajmować się wszelkiego rodzaju organizacją. Na razie mogę się z Wami podzielić tylko zdjęciami z backstage'u, ale gdy tylko fotki będą obrobione, z pewnością napiszę więcej.
Na dziś kończę, śpijcie dobrze :)
fot. http://www.facebook.com/HarpersBazaarPolska, kmag.pl, http://www.facebook.com/DawidProminskiPhotography
poniedziałek, 18 lutego 2013
Inspiracje / White Collar character - Sara Ellis /
Czasu brakuje ostatnio naprawdę na cokolwiek. A jak już znajduję czas - pojawiają się inne przeszkody. Przez to właśnie ostatnio mało piszę, a jeszcze mnie znajduję materiałów do pisania o nich. Ostatni tydzień spędziłam na wsi, gdzie naprawdę nic ciekawego się nie dzieje. Aby przeczytać pierwszy numer Harper's Bazaar musiałam poczekać aż do dzisiaj, kiedy dotarłam na stację w Stargardzie Szczecińskim, gdzie cywilizacja jednak już dotarła ;) Ale o polskim wydaniu kultowego magazynu jeszcze napiszę, dzisiaj chciałam podrzucić Wam parę modowych inspiracji na dobranoc.
Czy ktoś z Was ogląda może serial White Collar? Ja widziałam wszystkie odcinki i muszę przyznać, że jak mało który serial wprawia mnie zawsze w dobry humor. To chyba zasługa świetnie zbudowanych postaci - bardzo charakterystycznych, po prostu nie da się ich nie lubić :)
Wszystkim polecam na chłodne jeszcze wieczory, ale dzisiaj chciałam odrobinę popiać z zachwytu nad stylizacjami jednej z głównych żeńskich bohaterek - Sary Ellis (Hilarie Burton). Nie dość, że pod koniec trzeciego sezonu jej waga spadła chyba do miary naprawdę idealnej, to jeszcze styliści za każdym razem dbają o jej nieskazitelny wygląd! Nic, tylko pozazdrościć.
Styl Sary jest elegancki, ale absolutnie nie można go nazwać nudnym. Nosi zawsze idealnie podkreślające figurę sukienki we wszystkich kolorach tęczy (najbardziej podoba mi się ta zielona). Na dodatek każda z nich jest inna, panuje ogromna różnorodność, a sukienki często wyróżniają się nietypowym krojem dekoltu.
Do tego klasyczne, minimalistyczne dodatki i look do pozazdroszczenia gotowy. Świetna kolorystyka, złoto zamiast srebra (zdecydowanie je wolę, zwłaszcza przy rudych włosach), ładny uśmiech i świetna fryzura. To moim zdaniem przepis na sukces.
Nie potrzeba nikomu różnorodnych printów, kilogramów biżuterii. Jeśli miałabym fundusze na wymarzone zakupy ciuchowe, wyszłabym ze sklepu właśnie tak ubrana. Tupiąc obcasami eleganckich, bardzo drogich szpilek :)
Czy ktoś z Was ogląda może serial White Collar? Ja widziałam wszystkie odcinki i muszę przyznać, że jak mało który serial wprawia mnie zawsze w dobry humor. To chyba zasługa świetnie zbudowanych postaci - bardzo charakterystycznych, po prostu nie da się ich nie lubić :)
Wszystkim polecam na chłodne jeszcze wieczory, ale dzisiaj chciałam odrobinę popiać z zachwytu nad stylizacjami jednej z głównych żeńskich bohaterek - Sary Ellis (Hilarie Burton). Nie dość, że pod koniec trzeciego sezonu jej waga spadła chyba do miary naprawdę idealnej, to jeszcze styliści za każdym razem dbają o jej nieskazitelny wygląd! Nic, tylko pozazdrościć.
Styl Sary jest elegancki, ale absolutnie nie można go nazwać nudnym. Nosi zawsze idealnie podkreślające figurę sukienki we wszystkich kolorach tęczy (najbardziej podoba mi się ta zielona). Na dodatek każda z nich jest inna, panuje ogromna różnorodność, a sukienki często wyróżniają się nietypowym krojem dekoltu.
Do tego klasyczne, minimalistyczne dodatki i look do pozazdroszczenia gotowy. Świetna kolorystyka, złoto zamiast srebra (zdecydowanie je wolę, zwłaszcza przy rudych włosach), ładny uśmiech i świetna fryzura. To moim zdaniem przepis na sukces.
Nie potrzeba nikomu różnorodnych printów, kilogramów biżuterii. Jeśli miałabym fundusze na wymarzone zakupy ciuchowe, wyszłabym ze sklepu właśnie tak ubrana. Tupiąc obcasami eleganckich, bardzo drogich szpilek :)
fot: fanpop
czwartek, 14 lutego 2013
Why the hell do we celebrate Valentine's Day? / Gangster Squad - recenzja /
Walentynki, walentynki. Niektórzy wiedzą, że jestem zdeklarowaną przeciwniczką celebrowania święta, które tak naprawdę zakochani powinni obchodzić... każdego zwykłego dnia :) Może i wierzę w bajki o rycerzu na białym koniu (chociaż czuję się urażona będąc nazywana księżniczką), może i ludzie śmieją się, że w tych czasach nie należy w bajki wierzyć. Ale ja mam w sobie jeszcze troszkę dziecięcej naiwności i jak na razie nie zamierzam się z nią rozstawać.
Nie zmienia to faktu, że wczoraj wybraliśmy się do kina, można powiedzieć, że dołączyliśmy chociaż odrobinę do różowo-czerwonej serduszkowej tradycji. Akurat byliśmy w Szczecinie, więc korzystając z okazji postanowiliśmy zobaczyć film Gangster Squad. Oczekiwania mieliśmy duże (pomimo niezbyt pochlebnych recenzji przeczytanych wcześniej - w końcu często nie zgadzają się z własnymi odczuciami). Okazało się jednak, że najprzyjemniejszą częścią popołudnia było pałaszowanie ogromnego pudełka karmelowego popcornu.
No dobrze, może i nie oczekiwałam arcydzieła, ale myślałam, że film przynajmniej będzie się oglądało z przyjemnością. Liczyłam na coś przypominającego Tajemnice Los Angeles, niestety się zawiodłam. W Gangster Squad szwankuje przede wszystkim kiepska fabuła i jeszcze gorszy scenariusz.
Przeszkadza płytkość bohaterów. Nie jest to spowodowane grą aktorską, bo ta - raz lepsza raz gorsza, ale jednak stoi na w miarę umiarkowanym, stosunkowo wysokim poziomie. Za to zagubiony jest gdzieś charakter bohaterów, przez co nawet najlepszy aktor (w tym filmie za takiego można uznać Penna) nie jest w stanie wydobyć niczego z bezbarwnej postaci. Skrócone są do minimum fragmenty pokazujące jakąkolwiek psychologię postaci. Jednocześnie (o dziwo) skróconych jest też wiele scen akcji. Przez to film nie klasyfikuje się w żadnej kategorii - nie jest filmem analizującym psychikę gangsterów i policjantów, ale co gorsza nie jest też nawet dobrym filmem akcji. Czasem poleje się trochę niezbyt potrzebnej sztucznej krwi, miałam wrażenie, że gdzieś w głębi serca twórcy są miłośnikami Tarantino, albo raczej dużej ilość koloru czerwonego w jego produkcjach. Tymczasem jedyną przyciągającą uwagę widza czerwoną rzeczą na ekranie była piękna suknia Grace (Emma Stone).
Zawiedziona jestem grą Goslinga. Nie żebym należała do jego największych fanek. Nie piszczę, gdy usłyszę o jego najnowszej roli. A jednak liczyłam na więcej niż uśmieszek amanta i triki wykonywane zapalniczką. W dodatku grany przez niego bohater był postacią niekonsekwentną i moim zdaniem najsłabszą w całej fabule.
Co uważam za to za największy atut filmu? Muszę powiedzieć, że jest to chyba gra Seana Penna. Nie potrafię właściwie się do niej przyczepić, może i nie jestem ekspertem, mówię po prostu o swoich subiektywnych odczuciach, ale wszystko (począwszy od charakteryzacji aż do jego głosu) było według mnie na swoim miejscu. Potrafił sprawić, że gdzieś na drugim planie znikały wszystkie niedociągnięcia scenarzystów, scenografów, aktorów, reżysera... Chwilami można było po prostu z przyjemnością popatrzeć na ekran.
Niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku nie polecam filmu właściwie nikomu. No, chyba że jest się piszczącą fanką Ryana Goslinga albo wielbicielem rudości i kobiecych kształtów Emmy Stone. Jeśli macie ochotę na film gangsterski, to radziłabym skusić się Tajemnice Los Angeles albo pozostać przy klasyce - Ojciec Chrzestny nigdy nie zawodzi.
Natomiast wizyta w kinie przekonała mnie co do jednego. Wielki Gatsby z pewnością będzie moim ulubionym filmem 2013 roku :)
Jeśli świętujecie Walentynki - życzę Wam miłego i romantycznego wieczoru. Mężczyźni - kupujcie nam róże. To na nas niezawodny sposób, nawet jeśli czasem twierdzimy, że nie lubimy róż albo nie mamy potrzeby ich dostawania ;)
Kobiety - wszystkie wiemy skąd wzięło się powiedzenie "przez żołądek do serca".
Nie zmienia to faktu, że wczoraj wybraliśmy się do kina, można powiedzieć, że dołączyliśmy chociaż odrobinę do różowo-czerwonej serduszkowej tradycji. Akurat byliśmy w Szczecinie, więc korzystając z okazji postanowiliśmy zobaczyć film Gangster Squad. Oczekiwania mieliśmy duże (pomimo niezbyt pochlebnych recenzji przeczytanych wcześniej - w końcu często nie zgadzają się z własnymi odczuciami). Okazało się jednak, że najprzyjemniejszą częścią popołudnia było pałaszowanie ogromnego pudełka karmelowego popcornu.
No dobrze, może i nie oczekiwałam arcydzieła, ale myślałam, że film przynajmniej będzie się oglądało z przyjemnością. Liczyłam na coś przypominającego Tajemnice Los Angeles, niestety się zawiodłam. W Gangster Squad szwankuje przede wszystkim kiepska fabuła i jeszcze gorszy scenariusz.
Przeszkadza płytkość bohaterów. Nie jest to spowodowane grą aktorską, bo ta - raz lepsza raz gorsza, ale jednak stoi na w miarę umiarkowanym, stosunkowo wysokim poziomie. Za to zagubiony jest gdzieś charakter bohaterów, przez co nawet najlepszy aktor (w tym filmie za takiego można uznać Penna) nie jest w stanie wydobyć niczego z bezbarwnej postaci. Skrócone są do minimum fragmenty pokazujące jakąkolwiek psychologię postaci. Jednocześnie (o dziwo) skróconych jest też wiele scen akcji. Przez to film nie klasyfikuje się w żadnej kategorii - nie jest filmem analizującym psychikę gangsterów i policjantów, ale co gorsza nie jest też nawet dobrym filmem akcji. Czasem poleje się trochę niezbyt potrzebnej sztucznej krwi, miałam wrażenie, że gdzieś w głębi serca twórcy są miłośnikami Tarantino, albo raczej dużej ilość koloru czerwonego w jego produkcjach. Tymczasem jedyną przyciągającą uwagę widza czerwoną rzeczą na ekranie była piękna suknia Grace (Emma Stone).
Zawiedziona jestem grą Goslinga. Nie żebym należała do jego największych fanek. Nie piszczę, gdy usłyszę o jego najnowszej roli. A jednak liczyłam na więcej niż uśmieszek amanta i triki wykonywane zapalniczką. W dodatku grany przez niego bohater był postacią niekonsekwentną i moim zdaniem najsłabszą w całej fabule.
Co uważam za to za największy atut filmu? Muszę powiedzieć, że jest to chyba gra Seana Penna. Nie potrafię właściwie się do niej przyczepić, może i nie jestem ekspertem, mówię po prostu o swoich subiektywnych odczuciach, ale wszystko (począwszy od charakteryzacji aż do jego głosu) było według mnie na swoim miejscu. Potrafił sprawić, że gdzieś na drugim planie znikały wszystkie niedociągnięcia scenarzystów, scenografów, aktorów, reżysera... Chwilami można było po prostu z przyjemnością popatrzeć na ekran.
Niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku nie polecam filmu właściwie nikomu. No, chyba że jest się piszczącą fanką Ryana Goslinga albo wielbicielem rudości i kobiecych kształtów Emmy Stone. Jeśli macie ochotę na film gangsterski, to radziłabym skusić się Tajemnice Los Angeles albo pozostać przy klasyce - Ojciec Chrzestny nigdy nie zawodzi.
Natomiast wizyta w kinie przekonała mnie co do jednego. Wielki Gatsby z pewnością będzie moim ulubionym filmem 2013 roku :)
Jeśli świętujecie Walentynki - życzę Wam miłego i romantycznego wieczoru. Mężczyźni - kupujcie nam róże. To na nas niezawodny sposób, nawet jeśli czasem twierdzimy, że nie lubimy róż albo nie mamy potrzeby ich dostawania ;)
Kobiety - wszystkie wiemy skąd wzięło się powiedzenie "przez żołądek do serca".
Subskrybuj:
Posty (Atom)